Sztuka zadawania właściwych pytań

Lubimy mówić. Czasami dużo, czasami mniej. Wypowiadanie oczywistych kwestii jest pewną nierozłączną częścią naszego życia. Z pytaniami jest już gorzej. Pytamy znacznie mniej. Pod niechęcią do zadawania pytań kryjemy własną niechęć do zmiany samego siebie oraz brak podłoża umożliwiającego usłyszenie odpowiedzi, której się nie spodziewamy.

Od dziecka jesteśmy bombardowani tym, co pewne i niezaprzeczalne. Krok za krokiem budujemy fundament wiedzy, który równocześnie kształtuje nas i naszą tożsamość. Domyślnym celem pochodu wiedzy miała być próba opisania otaczającej nas rzeczywistości, bez zniekształceń i własnych naleciałości. Rzeczywistość sama w sobie-parafrazując słowa myśliciela z Królewca.

Wydawać by się mogło, że im więcej wiemy, tym większy jest zakres naszego kryterium akceptacji i negacji tego, co przyjmujemy do siebie. Patrzymy z innych punktów widzenia, uczymy się od innych, chłoniemy całą mądrość zdobytą przez poprzednie pokolenia. Jednak mając większy wybór, więcej odcinamy, niż przyklejamy, ponieważ każdy kolejny krok jest odpowiedzią na pytanie „dlaczego?”. Cykl ten prowadzi do szczegółów, albowiem każda kolejna odpowiedź musi doprecyzowywać poprzednią. Sam proces zdobywania wiedzy jest zarazem filtrem i ograniczeniem dla samego siebie w przebiegu zdobywania kolejnych kawałków wiedzy. Niby lepiej, ponieważ im więcej szczegółów tym pewniej się czujemy z tym, co wiemy. Jednakże z oczu szybko straciliśmy to, co zamierzaliśmy uzyskać.

Im dalej w las, tym może być niestety ciemniej, bo każdy kolejny klocek uszczegóławiając nasze doznania poznawcze, prowadzi do specjalizacji. Im więcej wiemy, tym nasza pozycja w hierarchii specjalistów jest wyższa. Jednocześnie mając świadomość wagi własnych kwalifikacji trudno nam bez specjalizacji podejść do innych tematów. Potrzebujemy wtedy innych specjalistów.
Co powoduje, że wierzymy im w to, co mówią, skoro nie mamy obeznania, aby to zweryfikować?
Wiara w zasadność procesu zdobywania własnej wiedzy lub moc autorytetu, z braku innych narzędzi do weryfikacji, przekłada się na jedyne kryterium akceptacji tego, czego nie rozumiemy. Fakt powszechnie znany, ale smutny.

Prowadzi to jeszcze do innego pytania. Zakładając, że mamy specjalistów z każdej możliwej dziedziny możemy uznać, że jako społeczeństwo dysponujemy całym dostępnym wtajemniczeniem w arkana rzeczywistości. Czy w sumie dysponują oni taką wiedzą, u której podstawy jest niezależny dla każdego z nich fundament? Bo przecież nie obchodzi mnie pewien szczegół, coś zależne od czegoś innego, pewien wycinek z koła, ale całe koło, które dla każdego będzie tym samym kołem.
Bo o tym, żeby ktokolwiek z nich w pojedynkę mógł właściwie opisać świat, raczej nie mogę marzyć.

Wydawać by się mogło, że wolumen wiedzy pozwala słusznie oceniać wszystko inne i daje poczucie dobrze spełnionego obowiązku wobec społeczeństwa i świata.
Nie mniej jednak czy to nie czasem czubek własnych mniemań? Przecież wiedza pewna, to taka, która ma zawsze dla każdego ten sam, niezależny fundament. Autorytet tworzący strukturę wiedzy, nie jest suwerenem.

W wiedzę przekazywaną musimy wierzyć, zgodnie z naszymi przekonaniami, i z tym, co już wiemy. Czy to za sprawą naszej akceptacji autorytetu przekazującego i jednocześnie uwierzytelniającego nam swoją wiedzę, czy za sprawą akceptacji własnej wiedzy, to zawsze początek musi być w nas samych. Ja akceptuję, ja wiem, ja zdobywam wiedzę.

Dlaczego ja sam muszę być zależny od kogoś innego, aby mieć dostęp do wiecznego pierwiastka świata? Zdobywamy wiedzę, bo domyślnie uważamy, że świat ma strukturę i możemy ją poznać. Jeżeli domniemana struktura świata wymuszałaby specjalizację w celu jej poznania, oznaczałoby to, ni miej, ni więcej, tylko to, że ja sam jestem od niej odcięty i pozostawiony na pastwę losu. Nie mówię tylko o samym akcie poznania, ponieważ oczy mogę mieć przymknięte, a reszta zmysłów może nie działać prawidłowo. Myślę o odcięciu ontologicznym, bo zdobywana wiedza ma nas przybliżać do tego, z czym nie czujemy się blisko. Jednak samo moje bycie w świecie determinuje już fakt, że ja sam jestem już niejako w czymś większym od siebie.

Pomimo że taka struktura wiedzy pośredniczy nam w poznawaniu świata, to ma jeden słaby punkt. Nawet jeśli ode mnie wszystko się zaczyna, bo ja akceptuję, ja wiem, ja zdobywam wiedzę, to nie mogę uznać samego siebie za trwały i niezawodny fundament poznania, służący do dalszych poszukiwań i będący odskocznią do zdobywania świata-karkołomny byłby to wyczyn i nieporadny krok.

Jak wobec tego pytać o świat i siebie samego, bo przecież pytania zadawać mogę? Rzeczownikowo uznajemy świat i siebie samego, urzeczowiamy wszystko, co poznajemy, wiec o świat i jego elementy pytamy „co to jest?”. Pytanie to zakłada, że ten, kto pyta, trwale istnieje. Wobec konieczności śmierci trudno uznać to założenie za właściwe. Każdy z nas wcześniej czy później umiera, tym samym potwierdzając, że należymy do grona elementów, które z istoty są zmienne. Idąc dalej tym tokiem rozumowania, człowiek jako nietrwały element wszechświata nie ma prawa pytać o świat, zakładając, że ten trwale i niezmiennie istnieje, umożliwiając tym samym swe poznanie, albowiem poniższe przejście jest nieuzasadnione: skoro ja trwale istnieję, to trwale istnieje świat. Lub z drugiej strony-skoro widzę świat, który istnieje, to ja, jako jego mała, ale pewna cząstka mogę o niego pytać, albowiem też istnieję. Dlaczego świat ma być stały, gdy ja jestem zmienny?

To tak jakbym zatrzymał na chwilę czas. Ja stoję i stoi świat. Mógłbym wtedy go badać i mierzyć. Siebie też, albowiem miałbym możliwość zobaczenia stałej cząstki siebie. Nie jest to niestety możliwe. Jestem w ruchu i własnymi kompleksami nie mogę obarczać świata, żądając od niego poznania niezmiennych praw. Dlatego stale umyka, jawiąc się jako tajemna twierdza.

Nie mogę samego siebie potwierdzić, nie wychodząc poza siebie, bo argumenty wejdą w zakres błędnego koła, a potwierdzenie innych jest aktem wiary, ponieważ skąd wiem, że to, co mówią, jest prawdą? Ja nie może utwierdzać się w przekonaniu, że to samo ja trwale istnieje, ponieważ przesłanka nie może być po wniosku, aby móc całość uznać za logicznie spójną argumentację. To, co zmienne jest ze swej istoty nie może jednym ruchem na potrzebę argumentacji zmienić się w coś trwałego. Znikąd ratunku.

A gdyby tak zmienić pytanie? Nic nie zakładać, ale punktem wyjścia niech będzie ten zmienny, nietrwały element świata-czyli ja.

Jak pytać? Już nie o to, „co jest”, lecz o to, „co się zmienia”, by móc odrzucać po kolei wszystko, co zmienne jest i dojść do tego, co na zmianę odporne jest.

Może stawiam wszystko na głowie, ale wolę wyjść od czegoś nietrwałego, czyli siebie, a dojść do tego, co na zmianę odporne jest, niż żyć w mniemaniu, że to, co wiem o świecie, jest pewne i z nim zgodne. Aby być w pełni konsekwentnym z własnymi możliwościami, starą drogę od ogólnego do szczegółowego zamieniam na nową drogę-od zmiennego do odpornego na zmiany.

Dodaj komentarz