Jacques Lanzmann w swojej książce „Szaleństwo marszu” porównuje chodzenie niemal do najwyższego stanu ekstazy, a siebie nazywa „wędrowcem siódmego nieba”: „marsz wysiłkowy graniczy z rozkoszą, momentami wręcz z ataksją. Jest jak narkotyk. Po kilku godzinach pokonywania samego siebie następuje niezwykłe zjawisko i zaczynają się wydzielać endorfiny, dzięki którym dociera się do przedsionka raju”. Skąd takie odczucia? Jak to się dzieje, że człowiek osiąga taki stan? O co tak naprawdę chodzi z tym chodzeniem?
Słów Lanzmanna nie należy brać zbyt dosłownie, ale na pewno jest w nich wiele prawdy i marsze, przy odpowiednim podejściu, mogą stać się sposobem na życie. I to bardzo przyjemnym. Każdy z was po jakimś czasie trenowania odnajdzie swoją ulubioną metodę i rodzaj marszów. Jednym spodoba się zwykły godzinny spacer kilka razy w tygodniu lub wyzwanie 10 000 kroków dziennie (niezależnie od tego jak i gdzie były postawione), a innym długie dystanse i przekraczanie własnych granic wytrzymałości. Jest tak wiele rodzajów marszów, że niemożliwe jest opisanie ich w jednym poście. Jeśli chodzi o mnie, to uwielbiam dwa, różne od siebie rodzaje: długodystansowy trekking (ok. 20-25 km dziennie przez co najmniej 7-8 dni) i ultramaratony (np. 100 km w 24 godziny), które zaliczam do marszów wysiłkowych.
Gdy mówię o trekkingu, mam na myśli ciężki plecak i samotną podróż na własnych nogach przez nieznane tereny. Niestety nie zdarza się to za często z wiadomych względów i wtedy trzeba rekompensować sobie to doświadczenie w inny sposób. Zwykle ogranicza się to do micro adventures obejmujących ok. 20 km marszu szybkim tempem z plecakiem poza miastem (często połączonych z nocowaniem w namiocie – wtedy jest to 40 km przez dwa dni). Dlaczego tempo ma aż takie znaczenie dla mnie? Jest prosta zależność między tempem naszego marszu, a stanem umysłu w jego trakcie. Jest to specyficzny rodzaj interakcji, jakiej nie doświadczymy z taką łatwością w trakcie biegania, czy jazdy rowerem. Mimo że nasze ciało ciężko pracuje (a przy użyciu kijków jeszcze ciężej), to nie musimy się na tym wysiłku skupiać. Dzieję sie tak z prostego powodu – chodzenie to najprostsza i najbardziej naturalna forma aktywności. Możemy się łatwo oddać naszym myślom i sterować nimi przyśpieszając tempo marszu lub je zwalniając. Miejsce ma również ogromne znaczenie. Długie marsze lubię w miejscach, gdzie natura dyktuje wszystko. Wtedy jedynie od czasu do czasu przerywam to, co kołacze mi się w głowie, żeby podziwiać otaczający świat. Jeśli natomiast chodzi o treningi, to preferuję miasto. Wtedy zamiast rozmyślać i snuć plany, skupiam się na technice, ćwiczę interwały i testuję prędkość.
Marsze wysiłkowe bywają bardzo bardzo ciężkie, ale euforia, która im towarzyszy jest niesamowita. W tym przypadku jednak technika jest moim zdaniem najważniejsza. Odległość i wytrzymałość muszą być do siebie dopasowane w najmniejszych szczegółach, co każdemu piechurowi przychodzi wraz z przebytymi kilometrami. Tego nie da się wyuczyć. Niebezpieczeństwo marszów wysiłkowych jest ogromne. Bardzo duża ilość piechurów daje się nabrać na najstarszy trik ludzkiej natury (i chemii). Chodzenie długodystansowe jest jak narkotyk, który my sami produkujemy, i którym się napędzamy bez granic. Jest to tzw. fenomen stanu euforycznego. W trakcie męczącego marszu, gdy zaczynają pojawiać się problemy (np. z oddychaniem), w mózgu zjawiają się endorfiny, które przygotowują organizm do bólu i zmęczenia, dając mu dodatkową wytrzymałość. Endorfiny oddziałują na receptory opioidowe μ, a te z kolei wywołują wspomniane stany euforyczne.
Gdzie tu niebezpieczeństwo? Endorfiny pomagają nam zapomnieć o zmęczeniu, ale nasz organizm nie daje się na to nabrać. Bardzo łatwo o kontuzje i inne znacznie bardziej poważne obrażenia (także te psychiczne). Zdarza się, że ultramaratoniści uzależniają się od stanów euforycznych. Nazywa się ich endogennymi morfinistami To jest doskonały powód do tego, żeby znać swoje granice. Gdy odległość i wytrzymałość są idealnie dopasowane, ultramaraton pieszy może stać się niesamowitym doświadczeniem. Mimo że za to sztucznie wytworzone szczęście trzeba później i tak zapłacić (bolącymi kolanami, piekącymi stopami, które nie są w stanie utrzymać ciała, kompletnie przepracowanymi biodrami), to ultramaraton pieszy jest czymś, co każdemu śmiało polecę.
Dodatkową, bardzo ważną rzeczą jest to, z kim idziemy. Jeśli nie macie problemu z większą grupą ludzi u waszego boku, to każdy rodzaj marszów jest dla was. Ja natomiast lubię chodzić sam. Niezależnie od tego jaki to jest dystans, co to za miejsce i ile czasu mi to zajmuje. Nie lubię gonić za kimś, lub czekać na kogoś. Strasznie mnie to rozprasza i demotywuje. Dlatego każdy z was musi doświadczyć obu stanów, żeby chodzenie było przyjemnością, a nie torturą.
Teraz zamierzałem przejść do względów zdrowotnych i dlaczego chodzenie jest takie dobre dla naszego organizmu, ale zorientowałem się, że trochę dziwnie będzie to brzmieć po poprzednim akapicie Mimo wszystko zaryzykuję. Nie każdy musi przechodzić 100 km w 24h, bo to już jest marszem ekstremalnym i nie ma nic wspólnego ze zdrowiem. Można zacząć od krótkich dystansów: 5, 10, 20 km. Takie marsze to masaż dla naszego organizmu. Są spacery (to też sport), wędrówki, wycieczki, nordic walking, a także włóczęga. W chodzeniu przede wszystkim nie obciążamy naszych stawów, co daje również pole manewru osobom z przeciwwskazaniami do intensywnego wysiłku fizycznego. Chodzenie sprawia, że erytrocyty we krwi stają się liczniejsze, dzięki czemu serce jest skuteczniej dotlenione, ciśnienie krwi się wyrównuje i sieć naczyń wieńcowych się powiększa. Marsze na różnych dystansach i z indywidualnie dostosowaną techniką są doskonałą formą profilaktyki choroby niedokrwiennej serca i cukrzycy. Chodzenie pozytywnie wpływa na centralny układ nerwowy i powoduje, że działa dużo sprawniej. Nie będę tu nic mówił o spalaniu kalorii, walce z otyłością, bo się zwyczajnie na tym nie znam. Wiem tylko, że w trakcie godzinnego marszu można spalić nawet do 600 kalorii.